Szmuglerzy! Oni karmili Warszawę!

Motto: Wojna deprawuje. I o to nabardziej najeźdźcy chodzi. Nie wszystkim jednak można było złamać polskie kręgosłupy!

NIEMCY Zabierany towar kradli i wymuszali sowite łapówki, albo obóz i śmierć!

#Według opowiadań Janiny Surynowej opracowała Jolanta V. Miarka

Historyk codzienności okupacyjnej Warszawy, Tomasz Szarota, opisał zabawny przypadek, gdy polski pośrednik „nie dogadał się” z Niemcem, wskutek czego w maju 1943 r. nabył kilka wagonów żółwi greckich wiezionych do Niemiec, do przerobienia na konserwy dla Wehrmachtu. Udało się je jednak spieniężyć. W cenie 25 zł na warszawskich bazarach można było nabyć żółwia, z którego gotowano zupę. Dla większości Warszawiaków nie dobra luksusowe, ale chleb, cukier czy ziemniaki były towarem najbardziej poszukiwanym.

Obok:>  Asortyment polskiej szmuglerki? Ilustracja z okładki jednej z książek kucharskich wydanych w okupowanej Polsce.

Kiedy na niebie świt tryskał fontanami promieni, kiedy czar płynął różowymi obłokami po opalowym morzu – ludzie nie patrzyli w górę. Deptali mocnymi nogami ziemię i zamieniali srebrny śnieg w czarne błoto. Obcasy żłobiły ślady, które po chwili wypełniała brudna woda. Łokcie przepychały się poprzez tłum, stłoczony na małych stacyjkach kolejowych i na rozwalonych dworcach miejskich. Pociągi ciągnęły ze wszystkich stron. Jechały pociągi do Warszawy, a w pociągach jechali szmuglerzy – jedni aby okraść miasto dotknięte nieszczęścim – drudzy – aby go nakarmić…

Poza typem szmuglera „pospolitego”  byli i zgoła inni. Kobiety blade i smutne. Starzy mężczyźni biednie ubrani. Dzieci o skupionym wyrazie twarzy. Pytano: – Czy dzisiaj biorą na dworcach? Lęk. Zmęczenie. Zdarte nerwy. Zniszczona uroda. Szmuglowano z odrazą. Ze wstrętem – tylko dlatego, że tam w domu czeka na nich ktoś kochany i niedołężny; albo kilkoro małego drobiazgu; albo wszyscy razem spychający ciężar na jedne jedyne barki. Tych ludzi przygniatał tragizm.

Na przykład Mundek. Wyglądał na 10 lat, tak był niski. Starzy kupcy darzyli go szacunkiem. – Ciastko? Nie.

Było za drogie. Poprzestawał na zupie, a jedząc coś tam kreślił w podręcznym kajeciku. Zaczął od skrzynki drożdży, wziętej na kredyt, a teraz już rozporządzał kapitałem obrotowym… Gładko zaczesane włosy, wyczyszczone palto, kalkulacją przepełniony mózg. Cyfry! Najmniejszego wicherka w i na głowie, o żywności i geście lekkomyślności w uśmiechu. Młodość Mundka uginała się pod ciężarem obowiązków. Ojciec w Dachau, matka leżała w szpitalu, a on na wąskich barkach 14 letniego chłopca, dźwigał los babki – staruszki, życie małych braci i jeszcze mniejszej siostrzyczki.

Dlatego więc ciastko było za drogie, chociaż takie właśnie „kajmakowe” bardzo lubił. Kiedyś poczęstowany „wciął” ze smakiem trzy „grylażowe”, aż mu się uszy trzęsły. Miał zapchane usta, przymrużone oczy, zasypane okruchami palto i prawdziwe swoje 14 lat.

^^^

 Drugim ciekawym typem w świecie szmuglerów był „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy” – olbrzym z ogoloną głową i oczami dziecka… Jeżeli nie był pijany – szedł wprost do mnie. Siadał i wyciągał wielkie łapsko z przykrótkiego rękawa. Koszula? Nie warto było brać czystej w poniewierkę po bezdrożach zielonej granicy. Czerwony szalik osłaniał tęgi kark. Paczki owiązane szpagatem i „spluwa” dopełniały ekwipunku. – Pani nie wie co spluwa? – pytał – Nagan!

 Wybrał sobie taki niebezpieczny kawałek chleba, bo taki mu był do smaku. Lubił szkopów na placówkach natłuc nocami, a w domu dzień, dwa spędzić (nie dłużej) i znów gnać przed siebie. Jedząc, bardzo był wrażliwy na szept żebraczy. Pięciozłotówki rozdawał na prawo i lewo, czasem niezgrabnie głaskał dzieciaki po główkach.

„Pani szefowa da małej porcję kiełbasy z kapustą i bułkę, tę większą. Ja płacę”. Jedzącemu dziecku przyglądał się z uśmiechem zadowolenia, wyciągając z małej szczegóły jej życia. – „Mówisz Wandziu, że ojciec pije? -Wóda dobrze robi. Mówisz Wandziu, że przepija zarobki? – To gorsza sprawa. Mówisz, że odbiera ci zarobiony grosz? – to całkiem źle. Twój ojciec jest łapserdak, rozumiesz? I dlatego pojedziesz do mnie. Kupię ci elementarz. Co jeszcze? Buty! Wstawaj i chodź. Mów do mnie: wujciu. Wstawaj. Zapłacimy pani szefowej!” Pojechała. Ale po kilku tygodniach wróciła. Znów żebrała z grupą obdartusków. „Dlaczego uciekłaś? Wandziu?” Zaprzeczyła ponuro. – Nie uciekłam… ojciec mnie odnalazł, więc musiałam wrócić”. Ileż rozczarowania mieściło się w głowie dziecka, ileż troski. „A za wujciem to pijany ojciec posłał szpicli. Wujcio krył się po gąszczach, po bajorach i poszedł… Uciekł!”  Wandzia ilustrowała ucieczkę drżeniem głosu i zakończyła ją triumfalnym uśmiechem … „I- uciekł!!!  U wujcia było mi dobrze. Wujcio nie pił – uczyłam się – jadłam do syta i piłam mleko”…Dziecku ciężko było żebrać teraz po tamtym życiu. Jeszcze ciężej!

^^^

„Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”, jeżeli był pijany, nie umiał trafić do mnie. Zasiadał więc w herbaciarni u sąsiadek i pił wódę dalej. Żłopał bimber. Bełkotał, wreszcie zwalał się pod ławę i zasypiał. Aby nie przeszkadzał – z trudem przenoszono go na chodnik. Leżał tam z ręką podłożoną pod krótko ostrzyżonym łbem. Na ten łeb lałam wodę, bo przecież bałam się, aby szkopy przy nim nie znaleźli „spluwy”…„Panie kochany” – perswadowałam – „oddaj pan sąsiadce 235 złotych”. Uśmiechał się na wpół sennie. Wyciągał z kieszeni stłamszony plik pięćsetek i wciskał go w moją rękę. Odliczałam ile trzeba, odsuwając się przezornie od głowy, na którą znowu wylewałam kubeł wody. Wreszcie przytomniał. Odbierał resztę i sięgał do tylnej kieszeni po spluwę. Uśmiechałam się porozumiewawczo. – Jest? „Jest!” – powtarzał i siadając zaczynał skręcać papierosa…Moja Genia nazywała go „Kochankiem Wielkiej Niedźwiedzicy”.#

^^^

A ta para z Końskich? Ich szmugiel był… romantyczny

Wozili masło owinięte w wilgotne białe szmatki i sprzedawali je z łatwością. Za to drogę wspominali jak koszmar – nie umieli kułakować i wymyślać. Najczęściej stawali przy oknie. Patrzyli na rozlewisko łąk i wyrastające z topieli krzaki; na niebo rozwiane skrzydłami obloków, krwiste, fioletowe, gróźne i przerażające. Jednak świat był piękny dla nich – dlatego, że mogli nań patrzeć razem, we dwoje. Starali się zapomnieć o tym, że za 12 minut Skarżysko, a w Skarżysku często obstawiają dworzec i wyłapują ludzi. Ona przeziębiała się łatwo, ale nie chciała męża puścić w drogę samego. Więc jechali we dwoje. „Jeśli nas złapią – to razem” – mówiła i uśmiechała się… Kiedyś On oznajmił mi radośnie, że wojna ma tę tylko jedną dobrą stronę, że uświadomiła im swoją miłość. Była sprawdzianem uczuć…

Na dwa kotlety nie starczało im pieniędzy, więc jedli jedną porcję do spółki. Ona przebiegle podsuwała mu większe kąski, on momentalnie poznawał się na transfiguracji mięsa, czy jarzyny i zmuszał ją do sprawiedliwego podziału. Przed jedzeniem ona żegnała się, on zdejmował kapelusz. Włosy oboje mieli jasne. Jej splecione nad czołem w warkocze – przypominały pszeniczne kłosy. Patrzyli na mnie oczyma nalanymi światłem, oczyma jak bławatki w lipcu. Koszyczki z osełkami masła stawiali w głębi pod wystrzygankami łowickimi. Byli obydwoje tacy polscy – „NASI”! Przywozili ze sobą wspomnienie żytnich łanów, przydrożnych kapliczek i wiejskiego trudu wplecionego w wiklinę koszyczka.

^^^

WARSZAWSKI BAZAR

Żona „werkmajstra”

Tragedię szmuglu uosabiała żona „werkmajstra”. Przychodziła do mnie często. Rosłą postać opinała przykrótka sukienka i zbyt lekki, jak na zimę żakiecik. W sposobie zawiązywania szalika widniała nieskrywana kokieteria, natomiast w układzie ust, trzymających stale papierosa czaiła się gorycz i zniechęcenie. Szeptem prosiła mnie, abym posłała po szklankę wódki, „dla niepoznaki” na różowo zabarwionej kwasem. Wstydziła się pociągu do alkoholu i kryła się z tym. Piła jednak coraz więcej pod pretekstem, że wiatr ją „przewiał”. Namawiałam, żeby rozgrzała się herbatą, ale prośby moje obijały się o dziwny opór. Wreszcie kiedyś przyszła milcząca z podbitym okiem. Posłałam dla niej sama po wódkę. I wtedy opowiedziała mi tragedię swojego życia.

Była wyzyskiwana przez mężczyzn – kobietą „lekkiego” prowadzenia się aż do chwili, kiedy poznała w fabryce „werkmajstra”. Ożenił się z nią i dał jej wszystko, czego jej dotąd brakowało – spokój i szacunek, bieliznę i kuchnię pełną garnków. „Dobry był!” – zapewniała i podparła obolałą głowę na ręku… i dla dziecka dobrym był ojcem!”. Podczas wojny mąż nie chciał pracować dla Niemców w fabryce. Ukrył się i zabrał do szmuglu. Kiedyś w czasie wsiadania do tramwaju, szkopy postrzelili go tak nieszczęśliwie, że sparaliżowało mu obie nogi. Przy sprawdzaniu papierów domacali się, że był fachowcem i uchylał się od obowiązku pracy dla potęgi Niemiec. Więc szpital więzienny. Od sześciu miesięcy leżał już w Mokotowskim więzieniu. A ona? Ona szmugluje, aby mu co tydzień coś zanieść. Ani jednego czwartku nie opuściła. Chce być dla niego taka dobra, jak on był dla niej. Czasem to tak się pcha do bramy więziennej, tak się nieustępliwie przepycha aż zniecierpliwi straż. Więc leją ją po głowie, kopią w zęby podkutym butem, jak psa. Ale ona na to nie zważa. Pozornie cofnie się i za chwilę znowu rozpycha się nawpół oślepła i nieprzytomna z bólu, z rozkrwawioną wargą. Musi! Musi przecież odwdzięczyć się mężowi za to, że ją podniósł z błota, uszanował i żoną swoją uczynił. Więc jeździ. Szmugluje. Jest kopana i… czeka! Czeka, kiedy jej nareszcie oddadzą męża sparaliżowanego i bezwładnego. Tylko czasem to już tak jej ciężko na duszy, że musi otumanić się wódą na jedną, czy na drugą godzinę wytchnienia. Domawiając ostatnich słów, sięgnęła po szklankę wódki, wychyliła ją, wstrząsnęła się i wierzchem dłoni obtarła obrzmiałe usta.

Jej wdzięczność dla męża mieściła w sobie rzadko napotkane piękno!

Autorka felietonu

Jolanta V. Miarka

Od red.: np.pl: Autorka, z urodzenia wrocławianka, z wykształcenia ekonomistka, z zamiłowania podróżniczka – lubi dzielić się wrażeniami z podróży, opisywać je i poznawać interesujących ludzi. Mieszka za granicą ale Polska to jej prawdziwa i jedyna Ojczyzna. Współpracuje z Naszym Pismem /dwumiesięcznik/ i naszepismo.pl oraz z innymi czasopismami o profilu katolickim, niepodległościowym i patriotycznym.

—# Obrazek wprowadzający „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”. Jest to pierwsza i najslynniejsza powieść Sergiusza Piaseckiego wydana po raz pierwszy w 1937 roku, oparta na własnych przeżyciach. Zdobyła ona olbrzymią popularność, o czym świadczą aż cztery wydania do wybuchu II wojny światowej. Wysoko oceniło tę powieść wielu pisarzy, w tym Stanisław Mackiewicz, Melchior Wańkowicz, Juliusz Kaden-Bandrowski i Marian Hemar. Powieść napisana w formie autobiografii stanowi opis życia przemytników na pograniczu polsko-sowieckim w latach dwudziestych.

##Janina Surynowa, powieściopisarka i publicystka urodzona w Polsce, od 1948 roku żyła i pracowała w San Juan w Argentynie. Jest autorką powieści obyczajowych (Warszawianki z 1934 roku), o okupacyjnych i emigracyjnych losach kobiet (Gringa z 1968 roku, Jesień Gringi z 1976 roku). W powieści „W cieniu koronkowej parasolki” z 1962 roku przedstawiła obrazki z życia Warszawy na przełomie wieków.

################################################

Śledź i polub nas:
10 komentarzy

Dodaj Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *