Wspomnienia niczym powroty ptaków do rodzinnych gniazd…
|Święty Mikołaj z kartofla i Syberyjska Madonna
WSPOMNIENIA SYBIRAKA
Dla naszepismo.pl opracowała Jolanta V. Miarka
Dla nas wszystkich Polaków, Boże Narodzenie było najważniejszym świętem, więc wszyscy zawsze czekaliśmy na ten grudzień. Przygotowania do Świąt zaczynaliśmy bardzo wcześnie, a to z wielu względów.
Na kazachstańskich stepach nie rosły takie drzewa, żeby mieć z nich choinkę, toteż już od lata szukaliśmy, zbieraliśmy patyki, które chowaliśmy tak, żeby nie daj Boże ktoś ich nie spalił, nie złamał. Jak zbliżało się Boże Narodzenie, zabierałem się do robienia zielonego drzewka. Wiązałem te patyki, przyklejałem, a potem pomalowałem zieloną farbą i wychodziła dobra choinka. Kazachowie, Rosjanie, którzy tam mieszkali, naśmiewali się, że ci Polacy to jakieś wianuszki do góry nogami stawiają, ale sami nic nie robili. W domu mieliśmy taki specjalny kąt, gdzie zawsze wisiał święty obraz i tam wstawialiśmy tę choinkę. Sam też robiłem szopki, do których trzeba było wyrzeźbić zwierzątka, figurki. Ale nie dasz dziecku noża do ręki, żeby z drzewa to zrobił, więc robiłem te rzeźby, oczywiście, z ziemniaków. Wybierało się te największe i z nich wszystko strugało. Później, jak już ludzie wiedzieli, że ja rzeźbię te szopki, to kiedy wyrósł komuś w ogrodzie duży ziemniak, to mówił – o, to dla Stefanka, tego małego rzeźbiarza.
Ktoś mi kiedyś przyniósł ziemniaka tak wielkiego, jak głowa barana i wtedy pierwszy raz w życiu wyrzeźbiłem z niego dużego Świętego Mikołaja. Ale był problem, bo nie przystawała do niego żadna farba, nie dał się pomalować. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby rzeźbić z ciasta i kiedy mama robiła ciasto na chleb, ja jej podbierałem kawałeczki i lepiłem to baranka, maleńkiego Pana Jezusa i inne rzeczy, a potem mama to kładła do pieca razem z chlebem. Te figurki były mocne, twarde i mogłem już je pomalować. Wytrzymywały niekiedy kilka lat, tylko problem był z przechowywaniem ich do następnych Świąt, więc chowaliśmy je i wieszaliśmy w worku gdzieś wysoko na strychu, tak żeby uchroniły się przed myszami, szczurami i komunistami. Mówię „komunistami”, bo inni już wtedy mogli zniszczyć moją pracę.
A jeszcze trzeba było zrobić prezenty, żeby coś na tej choince wisiało, bo nie było żadnych ozdób, bombek ani cukierków. A nawet gdyby były, to pieniędzy nie było. To jak się z tego wychodziło? Ano przez cały rok zbieraliśmy papierki po cukierkach i chowaliśmy do książki. Jak przyjechał do wsi jakiś bogaty człowiek, to my, dzieciaki po 8-12 lat, już staliśmy przy płocie i czekaliśmy, aż ktoś tam rzuci papierek od cukierka.
Zawsze coś się uzbierało, a potem wymienialiśmy się nimi … handlowaliśmy jak filateliści znaczkami. Same cukierki robiło się z buraków. Mama przygotowała z nich taką masę i piekła to w piecu, a potem ja nożem kroiłem to w kosteczki i zakręcałem w te papierki. My to nazywaliśmy fantikami. Fantiki wieszało się na choince i dawało jako prezenty. Kiedy przyszedł jakiś gość, dawało mu się taki właśnie prezent z choinki, tego cukierka. On brał, rozwijał i mówił: – O! Jaki smaczny, a gdzież takie robią, to chyba z miasta… Oczywiście on wiedział, że to cukierek z buraka. Ale był słodki i smaczny.
Myślę teraz, że ta praca, zabawa przy budowaniu szopek na Boże Narodzenie przyczyniła się do tego, że później już profesjonalnie zacząłem robić właśnie instalacje, które stały się moją ulubioną i główną formą wypowiedzi, nad którą pracuję już prawie 50 lat. Te szopki robione na Syberii, to przecież były instalacje. .Już wtedy rzeźbiłem, montowałem, malowałem, chociaż tam w szkole nikt nie uczył takich rzeczy, jak rysunek. Bo dla mnie było to normalne, ważne, potrzebne; ja myślałem, że jakże, … koło choinki zawsze musi stać Święty Mikołaj. Rzeźbiłem te szopki i Mikołaje nie tylko dla siebie, dla swojej rodziny, ale i dla sąsiadów z całej okolicy, a później to przyjeżdżali po nie Polacy z innych, dalekich wiosek.
Mając osiem lat, umiałem już pisać i czymś normalnym, ważnym było też dla mnie prowadzenie dziennika, w którym zapisywałem, co z nami każdego dnia; nie mogłem czegoś takiego nie robić. A pierwsze zapisane w nich wiersze, bo któż w dzieciństwie ich nie pisze, to były kolędy. Pisałem swoimi słowami o tym, że jesteśmy na Syberii, jak żyjemy, jak się czuję itd… Niektórym pogubiły się normalne, polskie kolędy albo brakowało w nich fragmentów, to ja je uzupełniałem, dodawałem zgubione słóweczka, czasem zmyślając.
Wigilia zawsze była u nas, przychodzili sąsiedzi i śpiewaliśmy znane kolędy polskie i te przeze mnie napisane. Ludzie je zapamiętywali i jeszcze przez wiele lat śpiewali, co mnie bardzo cieszyło. Bo kolęda i Wigilia, i w ogóle Boże Narodzenie, to były dla nas takie ostrowy, wyspy POLSKOŚCI pozwalające uchronić nam tradycję, język, PAMIĘĆ o przodkach. Na Wigilię wszyscy bardzo czekali, żeby się zejść, być razem. Zawsze o tej porze były zawieje, wichury śnieżne, to ludzie, idąc do nas, ciągnęli sznury od domu do domu, żeby nie zabłądzić w drodze powrotnej.
Siedzieliśmy przy stole, kobiety z jednej strony, dzieci z drugiej, jedno miejsce zawsze puste, z talerzem, na mojej choince palą się świeczki, z otwartego pieca płynie światło i ciepło, migotają cienie. Najważniejszą i najsmaczniejszą potrawą była kutia, którą moja mama znakomicie przyrządzała. Śpiewaliśmy kolędy, modlitwy, a potem były opowieści, wspomnienia i marzenia, o których każdy mógł powiedzieć. Zawsze były one związane z POLSKĄ, z życiem w wolnej Polsce.
Pamiętam, jakby to było dziś, jak jedna kobieta opowiadała, że była aż w Krakowie i jakie to piękne miasto, jakie tam zabytki i historia. Mogliśmy bez końca słuchać takich opowieści. Ale smutku nie było. Nie mówiło się o przykrych rzeczach, nic złego się nie wspominało. Była radość, bo Wigilia i Święta, na tle całego roku życia w tamtejszych warunkach, pojawiały się jako chwila szczęścia. To był taki nasz optymistyczny wariant.
Oczywiście, zawsze też było oczekiwanie, na coś, na kogoś, czego znakiem był płomień świecy w oknie i twarz kobiety za szybą. Jak się w te Święta zobaczyło taki płomień w oknie, to był to znak, że tam czekają na kolędników. A ja zawsze byłem jednym z tych kolędników, przychodzących ze śpiewem.
SYBERYJSKA MADONNA
Moją matkę, jako żonę wroga narodu, odesłali daleko od domu do ciężkiej fizycznej pracy, odkopywać skopki siana spod śniegu Kilkumiesięczne niemowlę, moja siostrzyczka Wala, stale płakała, chciała być karmiona matczynym mlekiem. Wziąłem ją w zawiniątko, schowałem pod połciami swego kożucha, żeby nie zmarzła i brnąc przez zaspy śniegu, niosłem ją do matki. Ona rzucała łopatę, łapała córeczkę, od razu siadała na śnieg, odkrywała pierś i karmiła dziecko. Ja byłem przerażony, bałem się, że matka zachoruje, bo tu 30 może 40 stopni mrozu, mnie w futrze zimno, a ona z odsłoniętą piersią, czy to wytrzyma? Ten dzień pozwolił mi uwierzyć, że Bóg czuwa nad nami. Mama i siostrzyczka nie zachorowały.
Teraz opowiem o formie tego obrazu. Wykonałem go na płycie pilśniowej, żeby lepiej trzymały się elementy kolażu. Przykleiłem do postaci grubą szmatę, żeby uzmysłowić, jaki jest jej ubiór w tych warunkach, nogi ma w łapciach, ale okryte chustką z bawełny dla utrzymania ciepła, bez którego z jej piersi nie wycieknie nawet kropla mleka dla dziecka.
Tło obrazu to padający śnieg, brudny na wzgórku pierwszego planu, jego fakturę zrobiłem z trocin. Po przyklejeniu szmat i trocin, nastał czas malowania pędzlem w celu oddania surowej, szaro-niebieskiej kolorystyki, która najwięcej opowiada o syberyjskim mrozie, o losie bohaterki oraz o więzieniu umieszczonym nieopodal.
Stefan Centomirski, Sybirak, Syberyjska Madonna, 1992 r.
tech.miesz., 100×80 cm
Ten obraz powstał w hołdzie mojej i wszystkim matkom syberyjskich zesłańców.
Od red. naszepismo.pl
Autorka opracowania z urodzenia wrocławianka, z wykształcenia ekonomistka, z zamiłowania podróżniczka – lubi dzielić się wrażeniami z podróży, opisywać je i poznawać interesujących ludzi. Mieszka za granicą ale Polska to jej prawdziwa i jedyna Ojczyzna. Współpracuje z Naszym Pismem /dwumiesięcznik/ i naszepismo.pl oraz z innymi czasopismami o profilu katolickim, niepodległościowym i patriotycznym.
##################################################
Śliczny tekst. Taki świąteczny. Ukazujący Matkę Polkę w najtrudniejszej sytuacji życiowej. Powinny go przeczytać te wszystkie wrzeszcczące kobiety w wolnej Polsce i maszerujące pod dyktando Marty Lempart. Ale czy one rozumieją słowo „Macierzyństwo”? Tak było jak w artykule na Nieludzkiej Ziemi. Opowiadała nam to Babcia, dzięki której żyjemy.
Z szacunkiem dla Autorki
Michał Dziedzic wraz z rodziną z Tarnowa
Dobrze, że Pani przekazała te wspomnienia, ale to tylko może wzruszyło kilku starszych ludzi. W Australii mówienie o „nieludzkiej ziemi”, to tak jak mówić o grze w krykieta na lodzie. A w Polsce staruszka opowiadała na przystanku autobusowym w Zielonej Górze, drugiej starszej Pani o Sybirze. Podrostek stojący obok z telefonem komórkowym wtrącil się opryskliwie: „to po coś tam pojechała?”. Słyszałem to na własne uszy będąc w Polsce jeszcze w 2009 roku. Pisze Pani o wspomnieniach, o powrotach… o przywracaniu pamięci… To pokolenie o to nie dba, bo ono nie ma już żadnej pamięci w tych czasach. Ono nawet nie wie gdzie jest ten Sybir.
Dziękuję i pozdrawiam
Prawnuk Sybiraka
Szanowny Prawnuku. Dzisiaj Syberia jest rajem na ziemi. Kopalnią forsy dla banksterów. Carem tej ziemi jest kukiełka Putina i szef Gazpromu były kanclerz Niemiec. A więc z tego powodu Unia, Rosja i polscy sługusy mają cierpienia zesłańców w swoich czterech literach (w du…)!
@@@
Dotarły i do nas te patriotyczne wspomnienia. Ci którym udało się przeżyć i wrócić do Ojczyzny osiedlili się też we Wrocławiu i tu zaczęli swoje życie od nowa i od niczego. Tu zakładali rodziny i Wrocław odbudowali. Patriotyczna młodzież tego nie zapomina. A tej która nie ma pojęcia co to znaczy Sybir dla Polaka należy ją o tym uczyć i przypominać przynajmniej w Dniu Sybiraka 17 września każdego roku. Chociaż raz w roku „póki my jeszcze żyjemy”.
Dziękujemy
Rodzina Sybiraków z Wrocławia