LEKARZ ŚWIADEK CUDÓW Cz.4

AUTOR: DR ANDRZEJ CHODACKI

Książka „Lekarz Świadek Cudów”, której autorem jest dr Andrzej Chodacki została wydana nakładem Wydawnictwa Petrus z Krakowa – rok wydania 2023 ( wznowienie 2024): https://www.wydawnictwopetrus.pl/

PRZEŻYĆ TO UMIERANIE

1

Zanurzony w rozpaczy – tak pomyślałem, gdy żegnał się ze mną po porannym obchodzie lekarskim. Pan Sła­womir był zanurzony w rozpaczy. O czym z nim rozma­wiałem tego poranka? Nie potrafię powtórzyć, choć mó­wiłem dużo. Czterech umierających ludzi na jednej sali szpitalnej. Czy łatwo jest stanąć wobec takiej rozpaczy? Ja jednak nie miałem wyjścia. I nie byłem sam. Bo dla każdego z nich Bóg miał słowa pocieszenia. Czasem mó­wiłem do jednego, a drugi, czułem, jak płacze wewnątrz i chłonie każde słowo. Co działo się z nimi dalej? Nie potrafię powiedzieć. Dość, że potem chcieli rozmawiać ze mną przy każdej okazji.

Któregoś dnia po wypisach wróciła do mnie żona jednego z nich. Patrzy mi w oczy i mówi, że jej mąż padł i spał kilka godzin po wyjściu z oddziału. Poczułem to mocno. Zanurzony w rozpaczy. Będzie potrzebował pomocy, by przeżyć to umieranie. Rozpoznanie nie pozostawiało złudzeń. Rak płuca z przerzutami do wątro­by. On wiedział i ja wiedziałem. Z odległości dotarła do mnie ta jego rozpacz.

Przeżyć umieranie. Zatrzymałem się nad tymi sło­wami. Czy ktoś kiedyś pomoże mnie? Gdy przyjdzie na mnie rozpoznanie, które nie zostawia złudzeń? Po­wiedziałem tej kobiecie to, co innym. Kiedy będzie źle, a ciemność sięgnie po niego, trzeba go do mnie przy­wieźć. Bóg na pewno znajdzie dla niego słowa pocie­szenia. I choć mnie tych słów skąpił, dla innych zawsze miał ich pod dostatkiem.

Tego dnia ludzie z wyrokami śmierci z powodu nie­uleczalnych ludzkich chorób, leżeli na moich salach ci­cho, jakby nie chcieli innych onieśmielać swym umie­raniem. Byłem ich lekarzem. Na zlecenia, badania, leki przeznaczałem po dziesięć minut na każdego, a potem robiłem to co najważniejsze – opowiadałem im o na­dziei i o tym, co ich czeka po drugiej stronie. Słuchali, czasem płakali, ich oczy zastygały, zwracały się ku wspo­mnieniom z przeszłości.

Nadzieja! Tak powiedział Maksymilian Kolbe do więźnia w Auschwitz, który potem, wiedziony niezwykłą siłą, uciekł z niemieckiego obozu, przeżył wojnę i opo­wiedział o tym. Czy to słowo świętego człowieka miało wtedy taką moc? Czy moje słowa dziś mogą wzbudzić w ludziach tak potężne siły? Moje słowa są nic nie warte. Podobnie jak słowa dowolnego profesora psychologii, najsłynniejszego psychoterapeuty, uznanego na świecie uzdrawiacza czy pożal się Boże, trenera personalnego, który zazwyczaj sam ze sobą nie może dojść do ładu. Ja wiem, że to Bóg dołącza swoją moc do tych słów. Wi­działem to wiele razy, czułem, jak przychodzi do nich w tych słowach. Jak na moich oczach ich dotyka. Jednak słowo musiało zostać wypowiedziane. Widzialny znak niewidzialnego. Słyszalny zew niesłyszalnego.

Przeżyć umieranie. To trudne w samotności. Ale kto wie, czy właśnie dlatego nie ma dla mnie pocieszenia? Może, by móc służyć ludziom jeszcze lepiej, Bóg zo­stawia mi samotność, ciągle zimną, zdrętwiałą z ocze­kiwania wśród pustkowia życia? A samotność otwiera człowieka na Boga. Nie ma lepszej metody. To wiem dziś na pewno. I nie mam o nic żalu. Bo On tak pięknie do nich mówi. Tak wiele ma dla nich ciepła. Nie ogrzeję się tym ciepłem sam, ale widać tak musi być. I niech tak zostanie.

^^^

ZOFIA WOŁAŁA O CHRYSTUSA

2.

Zofia umierała od kilku dni. Nie było to jednak umie­ranie ze starości, bo Zofia miała trochę ponad 60 lat i raka dróg rodnych tak paskudnie niszczącego jej przezroczyste z anemii ciało, że brunatna posoka krwi i ropy wypływała z niej na boki w szpitalne łóżko. Białe anioły, pielęgniarki naszego oddziału, uwijały się przy niej, by ją umyć i zmie­nić pościel, a ona wołała ciągle o Chrystusa.

– O której przyjdzie kapelan? – pytałem pielęgniar­kę, gdy po raz kolejny podnosiłem pani Zofii dawkę morfiny. Żadna ilość leku nie przynosiła ukojenia w straszliwym bólu gnijącego żywcem ciała. Kolejny te­lefon, karetka przywiozła na SOR chorego, poszedłem go badać i zeszło mi pewnie około pół godziny. Gdy wróciłem na salę R (pamiętam dobrze, to było pierwsze łóżko po prawej stronie), zastałem Zofię cichą. Zasko­czony zbliżyłem się do łóżka, mając w pamięci wykrzy­wioną bólem twarz kobiety. Tymczasem na jej obliczu zobaczyłem autentyczny uśmiech. Sprawdziłem zlece­nia, żaden z moich kolegów lekarzy nie dołożył kolej­nego leku przeciwbólowego, zresztą, miała już wszystkie wpisane do zleceń, łącznie z dużymi dawkami morfiny. Tymczasem Zofia leżała przede mną i uśmiechała się, jakby dramat sprzed godziny dotyczył kogoś innego. Pochyliłem się i dotknąłem jej zimnych dłoni.

– Pani Zofio – nawiązałem kontakt. Spojrzała na mnie przytomnie i rozszerzyła usta w uśmiechu. Krwa­we wybroczyny śluzówek wykwitły na jej zębach.

Boli coś panią?

– Nie – odpowiedziała spokojnie.

– A dusi panią?

– Nie – równie spokojna odpowiedź zatrzymała mnie dłużej w miejscu. Popatrzyłem na pielęgniarkę, która siedziała za pulpitem. Musiałem wyglądać głupio, bo dziewczyna uśmiechnęła się nieznacznie.

– Był kapelan?

– Jakieś 10 minut temu – odpowiedziała cicho i wróciła do pisania raportu z wykonywanych zabiegów. Wyprostowałem się. Byłem zmęczony dyżurem, ale to dotarło do mnie mocno. Nasze leki, łącznie z morfiną, nie przyniosły żadnego efektu. Zofia wiedziała o tym dobrze, dlatego wołała o Chrystusa. A kiedy Zbawiciel przyszedł do niej z księdzem kapelanem, ból ustał cał­kowicie. Bóg natury. Tak mi się przypomniał fragment wielkanocnej pieśni.

Przed salą zebrała się rodzina. Rozmawiali ze sobą ci­cho, czekając na sposobność rozmowy ze mną. W sali R nie mogło na raz przebywać wiele osób, podjąłem więc decyzję, by przenieść panią Zofię na salę ogólną. W cza­sie wieczornego obchodu zastałem liczną rodzinę stojącą nad umierającą kobietą. Mąż chorej dał mi znak, że chce porozmawiać na zewnątrz. Wyszliśmy.

– Panie doktorze, z nią jest lepiej? – nadzieja rozbły­sła w jego oczach. Czy mogłem się dziwić? Jego żona patrzy przytomnym wzrokiem, nic jej nie boli, oddycha spokojnie. Tak ocenia sytuację człowiek, który nie ma doświadczenia szpitalnego.

– Ona dziś umrze – dotknąłem jego ręki.

– Ale jak to…?

Nie wiedziałem, jak mu to wytłumaczyć. Jeśli zacznę mu opowiadać o Chrystusie, w tym stanie gotów we­zwać psychiatrę, by zbadał mnie.

– Choroba nie ustąpiła, choć ból zelżał. Niech pan pobędzie przy niej dziś dłużej.

Oczy mężczyzny zgasły. Nie zrozumiał i nie wiedział tego, co wiedziałem ja, pielęgniarka oraz kapelan. Wró­cił na salę modląc się o cud, który przecież już nastą­pił. A drugiego nie było. Pani Zofia umarła o godzinie 21.20.

Dr Andrzej Chodacki

Dziękujemy /BÓG ZAPŁAĆ!

3.

Dr Andrzej Chodacki ordynator Oddziału Chorób Wewnętrznych Szpitala Parczew Autor dwunastu książek własnych z poezją i prozą, współautor ponad trzydziestu innych książek i albumów fotograficznych. Laureat pięćdziesięciu pięciu konkursów literackich i fotograficznych. Publikował w licznych magazynach literackich w Polsce i na całym świecie.(Vide cz.1CDN.

######################### np.pl ########################

Śledź i polub nas:
7 komentarzy

Dodaj Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *