WE ŁZACH

AUTOR: EWA MICHAŁOWSKA-WALKIEWICZ

Gdy był rok 1939, miałem wtedy 25 lat, ukończoną Szkołę Podchorążych, nadzieję na lepsze jutro i marzenia, które nigdy się nie spełniły.

Mój ojciec pracował na kolei, a matka moja była nauczycielką. Byłem ich jedynym dzieckiem. Rodzice wiązali ze mną szczególne nadzieje. Mieli wiele marzeń i życzeń, których mi spełnienia życzono w każdą rocznicę moich urodzin. Każdy miał już dosyć wojny, toteż wśród życzeń urodzinowych dominowały te o pokoju. Moim podstawowym życzeniem było pójście na żołnierza zawodowego, który miał służyć nękanej historią ojczyźnie.

Gdy nastał już 1940 rok myślano, że wkrótce skończy się ta obłąkana wojna i każdy będzie mógł służyć Polsce, tym co umie robić najlepiej.

Niestety, pewnego razu wtargnęło do naszego mieszkania gestapo. Aresztowano mnie za udział w spisku, w którym w ogóle nie brałem udziału. Wepchnięty zostałem do jakiejś obskurnej celi na Pawiaku, Przeleżałem tam do rana na podłodze posadzkowej, na której nie leżała nawet dera, którą chociażby można było okręcić stopy. Ale to nic, najważniejszy był dla mnie strach, który mnie ogarniał.

Ilustracja
PAWIAK

Rano jakiś żołnierz niemiecki wtargnął do mojej celi i chrapliwym głosem wywołał mnie na zewnątrz. Spytał tylko, czy mam coś cennego nadającego się na przechowanie w depozycie, a ja tak oszołomiony natłokiem tych nieprzewidzianych sytuacji, odpowiedziałem, że owszem tak posiadam złoty łańcuszek od mojej babci.

Ten na pierwszy rzut oka, niezły oprawca kazał mi go zdjąć, a następnie powiedział, że zaniesie go do depozytu, który jak się później dowiedziałem mieścił się wzdłuż wewnętrznej strony więziennego muru. Po tym fakcie, trafiłem na przesłuchanie. I tu zaczęło się. Natłok pytań, doprowadzał mnie do obłędu, a na moją odpowiedź nie wiem bądź nie pamiętam dostawałem tęgiego kopniaka w plecy, w brzuch, a gdy leżałem nawet w głowę. Po wielogodzinnym przesłuchaniu trafiłem do innej celi, w której spotkałem wielce dobrego człowieka dr Zygmunta Śliwickiego. Podreperował on trochę mój nadwątlony wygląd, a przede wszystkim mój stan psychiczny. Mimo, że w tej sali było nas kilkunastu najwięcej czasu spędzałem z dr Śliwickim. On to uprzytomnił mi, że śmierć czyha na nas na każdym kroku, że nie tylko można ją spotkać w gabinecie przesłuchań. Opowiedział mi, że kilka tygodni wcześniej dwóch wachmajstrów wpadło bez powodu do sali niejakiego Tadzia Flisińskiego, którego udusili. Najprawdopodobniej wspomniany Tadzio zginął dlatego, że jako wolny człowiek, był doskonałym skoczkiem spadochronowym służącym w polskim desancie. Został złapany przez Niemców przy przeprawie przez rzekę.

Gdy rozmawialiśmy, a właściwie, gdy snuł opowieści o życiu na Pawiaku dr Śliwicki, wtrącił się do rozmowy nasz współwięzień Urbański. Powiedział on do mnie, chłopie nie bój się bo nie wiesz, kiedy i co nastąpi, strach wyolbrzymia tylko i tak już podłą sytuację.

I zaczął niezwykle atrakcyjną opowieść...

….Pamiętam jak przed kilkoma tygodniami przy wydawaniu posiłków, akurat były uchylone drzwi od izolatki, w której znajdowali się ukraińscy wachmajstrzy. Po posiłek stanął Mietek Kądziela, chyba tak się nazywał, który nie zdążył się nawet ubrać, stał więc bez koszuli, a na torsie miał wytatuowanego orła, z rozpiętymi skrzydłami gotowego do lotu. Dużo nie trzeba było….Wachmajstrzy wypadli gromko na korytarz i zakatowali Mietka kopiąc go z całej siły buciorami i waląc pałami po czym się dało. Gdy już na pewno nieżywy obsunął się na podłogę jeden z nich jakby tego wszystkiego było mało, wskoczył mu z całą siłą na klatkę piersiową, łamiąc mu wszystkie żebra.

Niekiedy – ciągnął dalej Urbański, Niemcy wyprowadzali na korytarz kilku więźniów, aby się przyglądali ich poczynaniom i żeby chyba się przestraszyli. Pewnego razu, również znalazłem się w takiej grupie oglądających, gdy z wielkim trzaskiem wpadło kilku żołnierzy do celi, w której po prostu uduszono znajdujących się tam więźniów… Opowieści Urbańskiego przeraziły mnie do głębi. Odechciało mi się żyć więc postanowiłem, że prędzej umrę, gdy nie będę przyjmował posiłków. Ale nie wiele razy udało mi się nie przyjąć pokarmu, bo nader baczne oko Śliwickiego dopilnowywało mnie, abym tego nie robił. Bałem się,.. z każdą sekundą strach mój wzmagał się z niebywałą siłą. Tak nadeszła wiosna, a ja ciągle żyłem i zastanawiałem się tylko dlaczego jeszcze żyję, po co i komu jestem potrzebny. Wciąż byłem bity kopany, lub też oglądałem jak katują innych. Co to było za życie, …to jedno pasmo moich psychicznych udręk. Ale musiałem żyć….. W takich warunkach minęło kilka miesięcy.

Wtedy to dostałem chyba z wyniszczenia organizmu jakiejś wysypki, która kwalifikowała mnie do umieszczenia w izolatce. Lekarz pan Felicjan, nazwiska już w tej chwili nie pamiętam, zbadał mnie wnikliwie i stwierdził, że mam jakąś pokrzywkę uczuleniową, ale i tak on postara się mnie tu zatrzymać jak najdłużej. Leżał tam ze mną Janek Wiktorowicz, który był chory na tyfus. Miał on wielką gorączkę, w której bredził jakieś niedorzeczności i krzyczał z niewymowną siłą, tylko sobie wiadome neologizmy.

Przez kilka dni takiego pokrzykiwania Janka, można było mieć wszystkiego dosyć. Toteż niebawem wachmajstrzy SS-Oberscharfuhrer Otto Zander oraz Krummschmidt SS-Rottenfurer Thomas Wippenbeck wpadli do izolatki jak oszalali i jeden z nich pobił Janka w nieprawdopodobny sposób, a drugi założył mu pasek od spodni na szyi i tak założoną pętlę zaciskał na kaloryferze.

Thomas Wippenbeck zwany przez więźniów „Wieszatielem”

To było nie do opisania. Zazdrościłem moim przodkom, którzy już umarli i nie musieli oglądać takich scen i uczestniczyć w bestialskim torturowaniu nas Polaków, bez uprzedniego osądzenia. Gniliśmy tam jak pluskwy w mokrym sianie, tylko one nie zdają sobie z tego faktu sprawy, a my mieliśmy pełną tego świadomość.

Nigdy nawet w najkoszmarniejszych snach nie pomyślałem, że będę świadkiem takich zdarzeń. Naprawdę wolałbym wtedy umrzeć.

Doktor Felicjan trzymał mnie tam i tak dłużej niż tego wymagałem , więc wcześniej czy później wróciłem do celi. Wyściskałem się z kolegami, ale z żalem stwierdziłem, że dwóch kolegów już nie ma. Śliwicki powiedział mi, że Jasińskiego wywieźli do obozu oświęcimskiego, a Malika zabił Josef Krummschmidt zwany Dusicielem, był to wachmajster VII oddziału, znany z bestialskiego znęcania się nad więźniami. Był on dla nas typowym degeneratem o skłonnościach sadystycznych. Podobno Malika z naszej celi zabił kilkunastoma uderzeniami bykowca, z którym się nie rozstawał.

DZIEŁO NIEMIECKICH DUSICIELI I WIESZATIELI

Doktor Śliwicki przyznał mi się, że i o mnie myślał, jak o kimśz przeszłości i rzadko miał nadzieję, że przeżyję tę nieszczęsną izolatkę.

Müller, Albert (Waffen-SS) - TracesOfWar.com

Obok: GESTAPOWIEC ALBERT MULLER

Nasze powitanie przerwał donośny głos wachmajstra wołającego mnie na przesłuchanie. Zimny dreszcz przeciął moje ciało. Pomyślałem sobie, że dopiero się witałem z kolegami , a być może już za chwilę będą musieli mnie pożegnać. Z taką myślą poszedłem dalej, ….Przesłuchiwał mnie gestapowiec Albert Muller, znanyz wyrafinowanych podejść do więźnia, które często kończyły się zgonem przesłuchiwanego. Jego mordercza twarz już patrzyła na mnie, jego cielsko już się do mnie zbliżało i zamiast zadać mi serię pytań, zagasił mi na czole swojego papierosa….zawyłem, jakaś dziwna pomroka zasłoniła mi oczy.

Rozdrażniło mnie to niebywale, ale cóż ja mogłem zrobić……nic, nic i jeszcze raz nic słowo, które mnie dobijało i przerażało zaraze m.Pytał mnie następnie o moje kontakty z komunistami, których nie miałem, pytał mnie o powiązania z oddziałami zbrojnymi, o których też niewiele wiedziałem, ale to mu nie wystarczało. Więc zostałem poinformowany, że na razie mnie pobije, dla lepszego kojarzenia faktów, a przesłuchanie dokończymy niebawem.

OPRAWCA FRANZ BURKL

Podczas tego pobicia doznałem wstrząśnienia mózgu i zostałem wrzucony jak padlina do celi. Tam chłopcy mnie podreperowali , ale długo wymiotowałem i odczuwałem nieludzki ból głowy.W takich warunkach dotrwałem do Sylwestra wieńczącego rok 1940, a rozpoczynającego rok 1941. W tym dniu nasi oprawcy już nie brali nikogo na przesłuchania, a nawet zapomniano nam podać jednego z posiłków. Jednak nasze zadowolenie z tej sytuacji nie trwało długo. Podobno patrol niemiecki złapał kogoś bardzo ważnego, którego obecność na Pawiaku podjudziła naszych oprawców. Franz Burkl kazał wyjść kilkunastu więźniom na korytarz. Następnie kazał smarować jeden drugiego pastą do butów lub smołą, a potem boksować się

Gdy ktoś nie chciał zbytnio uszkodzić swojego kolegi i zadawał mniej bolesne razy, wkraczał do akcji Franz, który szybko tłumaczył, jak to należy robić używając do tej pokazówki bykowca lub pejcza. Takie zapasy trwały kilka godzin, ledwo żywych wepchnięto do cel, zasunięto zasuwy i nareszcie pozwolono pójść spać. Tylko kto mógł spać po czymś takim nikt, ani z tych co brali udział w tym dziwnym boksie, ani z tych którzy się temu musieli przysłuchiwać.

Przypomnieliśmy sobie, że to Sylwester i zaczęliśmy we łzach wspominać nasze marzenia, nasze Sylwestry sprzed roku, naszych rodziców, nasze domy, których zapach znów zakręcił się po celi.

POMŚCIMY !!! I POMŚCILI!!!

We łzach składaliśmy sobie życzenia i doznaliśmy niebywałej chęci do życia, aby te później spędzone Sylwestrowe noce były lepsze, były przepełnione miłością , a przede wszystkim były obchodzone w wolnej Polsce. …….

Wspomnienia pana Stanisława Suchodolskiego opracowała:

Ewa Michałowska -Walkiewicz

Ilustracje dodał Admin

########################################

np.pl

Śledź i polub nas:
3 komentarze

Dodaj Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *