TEŻ O TYM, JAK HARTOWAŁA SIĘ… (do góry nogami)!

ŻYCIE W DOLE GLOBUSA (DO GÓRY NOGAMI…)

SAMO ŻYCIE

ZNALEZIONE W INTERNECIE – Polacy na antypodach. Uciec jak najdalej… Autor: Barbara Szczepuła

Madzia Balcerzak i Marcin Sztuka są razem od kilku lat, ale ślubu na razie nie wzięli, bo na wesele trzeba by zaprosić do Canberry rodziców, a z Polski do Australii kawał drogi, więc i koszty nie byle jakie. Zresztą tutaj ślub nie ma takiego znaczenia jak w Polsce, związki partnerskie są na porządku dziennym. Planują jednak w niedalekiej przyszłości dziecko i wtedy na pewno zdecydują się na zalegalizowanie związku.

Madzia zajdzie w ciążę gdy już będą mieli obywatelstwo australijskie. Wtedy, za rok będzie jej przysługiwać stosowna wyprawka dla dzidziusia: pięć tysięcy dolarów. Coś w rodzaju naszego becikowego. Madzia i Marcin to przykład pary, której na emigracji udało się szybko osiągnąć sukces. Oboje są absolwentami Poltechniki Szczecińskiej i oboje nie widzieli dla siebie przyszłości w Polsce.

Obracją się prawie wyłącznie wśród Australijczyków, mają też przyjaciół Holendrów i jest naprawdę świetnie. Zadowolenie z pracy, pieniądze i last but not least – luz. Co to znaczy luz? To znaczy, że żyjesz dniem dzisiejszym, nie przyjmujesz się tym co było, nie napinasz się co będzie jutro, bo – jeśli masz pracę – to jutro wszystko będzie OK. Zarobisz na rodzinę i jeszcze odłożysz. Piękna pogoda, ciepło, pływanie, weekendy za miastem, grille z przyjaciółmi… – Chcemy dać Australii szansę – śmieje się Marcin – a jak nie skorzysta z naszej wiedzy i umiejętności, to spakujemy się i pojedziemy dalej. Dokąd? Na przykład do Dubaju.
Dlaczego właśnie tam?
Bo oglądaliśmy na Discovery program o tym kraju i zobaczyliśmy jakie tam realizują śmiałe projekty. Wielka sztuczna wyspa w kształcie palmy, czy to nie jest wyzwanie dla ambitnych inżynierów? – retorycznie pyta Madzia kończąc pizzę. Marcin siada za kierownicą swojego terenowego subaru i wioząc nas do ambasady przekonuje, że do lewostronnego ruchu można się bardzo szybko przyzwyczaić.

Gdy podjeżdżamy do budynku ambasady, akurat zatrzymuje się przed nią czarny mercedes. Wysiada nobliwy starszy pan.- O, Boże skąd ja go znam? Kto to jest? – To przecież Słowik, jeden z przywódców łódzkiej Solidarności z lat osiemdziesiatych – podpowiada mi konsul Grzegorz Jopkiewicz.

Rzeczywiście to Andrzej Słowik, aczkolwiek z siwą czupryną. Od 2001 roku pracuje w ambasadzie jako kierowca. Wita się właśnie ze swoim dawno niewidzianym kolegą, Bogdanem Borusewiczem, marszałkiem Senatu. – Skąd się pan tu wziął? – pytam Słowika podczas przyjęcia wydanego dla Polonii przez ambasadora Jerzego Więcława.
Historia jest długa i romantyczna. Przyjechał tu w 2001 roku, by wziąć ślub. Historia, jak mówię, jest długa, bo Andrzej poznał Elę w 1980 roku w Zarządzie Regionu NSZZ Solidarność w Łodzi. Ela opowiada mi, że zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Ale był żonaty, miał małe dzieci, była bez szans. Stan wojenny jeszcze bardziej wszystko skomplikował. Andrzej Słowik siedział trzy lata w więzieniu, trzykrotnie proponowano mu wyjazd za granicę, straszono, ze żadnej pracy w PRL nie dostanie. Odmawiał. Wypuszczono go w 1984, a dwa lata później Elżbieta zdecydowała się na emigrację. Sama. Nie miała pracy, nie miała z czego żyć.

Andrzej po 1989 roku został taksówkarzem (wcześniej był kierowcą autobusu), trochę pracował w Solidarności, w rządzie Jana Olszewskiego był posekretarzem stanu w Ministerstwie Pracy, startował bez powodzenia w wyborach parlamentarnych. Tymczasem dzieci rosły i kiedy najmłodszy syn skończył studia, Andrzej Słowik uznał, że swój obowiązek wobec rodziny wypełnił i może pojechać do Eli. Kupił obrączki, wsiadł w samolot i w lipcu 2001 roku, gdy tylko wylądował w Australii, wzięli ślub. To była podwójna ucieczka: na płaszczyźnie prywatnej oraz na płaszczyźnie politycznej, bo wybory parlamentarne wygrał wówczas SLD, a to dla solidarnościowego RADYKAŁA było nie do zniesienia.

Oczywiście na bieżąco śledzi to, co dzieje się w Polce, ogląda Polonię, TVN i Polsat, szczególnie gorliwie program swojego przyjaciela Marka Markiewicza, który ma nawet australijski tytuł, a mianowicie „Bumerang”. Prawo i Sprawiedliwość to jego partia, głosował na Kaczyńskich i ma nadzieję, że uda im się przeprowadzić lustrację.

Lustracja podzieliła Polonię autralijską, ale rozmowę na ten temat musimy przerwać, bo Agata Pukiewicz chce mi opowiedzieć o Aborygenach. Jest prawniczką, pracuje dla rządu i zajmuje się przemocą domową wśród Aborygenów właśnie (Family Violence Legal Service) w mieście Darwin i okolicach, w Północnej Australii,. Ma ręce pełne roboty, bo Aborygeni niemiłosiernie tłuką swoje żony. Wystarczy, że któraś spojrzy na innego mężczyznę, a mąż okłada ją nie bacząc nawet na zaawansowaną ciążę więc Agata musi wzywać helikopter, który transportuje pobitą kobietę do szpitala, co kosztuje krocie, a Aborygenka i tak następnego dnia ze szpitala ucieka. I on znowu ją bije i Agata znowu wzywa helikopter i tak da capo al fine, dobrze, że to taki bogaty kraj…

Aborygeni na ogół nie pracują, żyją z zasiłków i niestety dużo piją oraz wąchają rozpuszczalniki – wyjaśnia mi Agata i dodaje, że Australijczycy mają wobec nich wyrzyuty sumienia, za to, że tak okrutnie obeszli się z nimi w przeszłości. Teraz starają się im to wynagrodzić. Agata tłumaczy Aborygenkom jakie mają prawa i że mąż nie może ich bezkarnie bić, ale jakoś to do nich nie dociera. Natomiast australijski partner Agaty jest zły, bo Agata przepada na długie godziny i wraca brudna, więc niewykluczone, że będzie musiała zmienić pracę. Bo partner jest OK.

W Melbourne wracamy do Solidarności. Marszałek Borusewiczem przypina medale zasłużonym Polonusom i Polonuskom, między innymi tym z emigracji solidarnościowej. Tak się tu mówi „emigracja solidarnościowa”, ale to wcale nie znaczy, że chodzi wyłącznie o represjonowanych w stanie wojennym działaczy związku, którzy otrzymali paszporty w jedną stronę. Owszem, są tu tacy, to grupa mniej więcej pięćdziesięcioosobowa, ale do „emigracji solidarnościowej” należą także ci, którym udało się wyjechać z kraju w czasie karnawału panny „S” i którzy po trzynastym grudnia nie chcieli wracać pod skrzydła WRON-y.

Krystyna Ruchniewicz, dziś Misiak, bo w 1992 roku wyszła za mąż za pana Misiaka, prezesa Stowarzyszenia Polskich Kombatantów w Australii, jest prezeską Koła Polek. Działała w Solidarności w regionie gdańskim. W grudniu 1981 roku z kilkunastoosbową delegacją  pojechała do Paryża na zaproszenie związkowców francuskich, i generał nagle zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Miotała się, to tu to tam i po wielu perypetiach udało jej się dostać do Australii, gdzie już był jej syn. W 1987 wypuszczono z Polski także córkę z mężem i dziećmi. Córka zrobiła furorę w polskim środowisku, bo nazywa się Violetta Bujak i początkowo wszyscy myśleli, że jest spokrewniona ze Zbyszkiem Bujakiem.

Krystyna i Violetta cieszą się, że żyją w Australii. Mają znajomych rozsianych po całym świecie, w Niemczech, we Francji, w Stanach, ale nigdzie Polacy nie są traktowani tak dobrze jak tu. A od chwili, gdy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, zainteresownie Australijczyków naszym krajem znacznie wzrosło.
Violetta i jej mąż pracują, pływają łódką, łowią ryby, kształcą dzieci, córka pracuje w prywatnym szpitalu jako pielęgniarka i dobrze zarabia, syn jest elektrykiem i własnie kończy studia. Pewnie, że czasem tęsknią, Violetcie najbardziej brakuje bicia dzwonów kościelnych. Gdy niedawno bedąc w Sopocie spacerowała po Monciaku i usłyszała nagle dzwony kościoła świętego Jerzego, chciało się jej płakać. Ale to tylko taka chwila wzruszenia. Ich dom jest w Melbourne. Wspomina czasem profesora Golca ze swojej sopockiej szkoły, nauczyciela z prawdziwego zdarzenia, który uczył ją plastyki i miał wielki wpływ na jej wychowanie. Każdemu z uczniów pomógł znaleźć swoją drogę.

Krystyna nie jest tak skora do wzruszeń. Pojechała na obchody XXV-lecia Solidarności do Gdańska, ale wcale się nie rozczuliła, przeciwnie szlag ją trafił, gdy ujrzała Lecha Wałęsę obok przezydenta Kwaśniewskiego, a stoczniowców gdzieś za płotem! Ale jednak gdy tu, w Australii zobaczy w telewizji Gdańsk, to płacze.

Proszę spróbować tej ryby – zachęca mnie Violetta. – A co to za ryba? Rekin. Pyszny, prawda?

W Brisbane w polskim klubie White Eagle, doktor Janusz Rygielski, prezes Rady Naczelnej Polonii tłumaczy, że gdy się podejmuje decyzje o emigracji, trzeba się nauczyć dobrze języka, poznać kulturę kraju osiedlenia i wtopić w środowisko, w którym się żyje. Wielu Polaków zrobiło w Australii prawdziwe kariery. Jest tu wielu profesorów, bankowców, pracowników administracji państwowej, lekarzy, architektów, informatyków. A Michael Klim, pochodzący z Gdyni, mistrz olimpijski w pływaniu, to prawdziwa perła w koronie. Jakiś czas temu ożenił się z piękną księżniczką z Bali, a ich roczna córeczka też już oczywiście pływa.

No, może mniejszy talent mają Polacy do biznesu, choć i w tej dziedzinie można znaleźć kilka osób prawdziwie bogatych. Poznam panią z milionerem – prowadzi mnie do postawnego mężczyzny.

Miloner nazywa się Wes (kiedyś Wiesław) Walczuk i jest właścicielem firmy „Jetcut” (Ultra High Pressure Water Engineering). Pochodzi z Zamościa. Z Polski uciekł z dwoma kolegami w 1980 roku. W kieszeni miał 14 dolarów. Na granicy czesko-austriackiej pili z radości, że udało się wyrwać z PRL.

Potem obóz dla uchodźców i … cały świat stanął otworem. Wybrał Australię. Uczył się jezyka jak szalony, pracował po szesnaście godzin na dobę przez siedem dni w tygodniu, budował mosty, domy i huty, awansował, pracodowacy byli z niego zadowoleni, ale on marzył o własnej firmie. Po to uciekł z Polski, żeby mieć własny biznes. Własny! Po dwu latach udało mu się ściągnąć żonę i córkę. Żona otworzyła sklep. Sprzedawała sukienki z Bielska i z Honkongu. To już było coś. Ale to była żony firma, nie jego. Pomógł mu przypadek. Najechał samochodem na wąż, w którym – jak się okazało – płynęła woda pod wysokim ciśnieniem. Właściciel węża miał firmę, która wodą pod ciśnieniem czyściła zakłady przemysłowe. Zainteresował się tym, po pewnym czasie odkupił połowę udziałów, a potem resztę. Rozszerzył asortyment…..

W pierwszym roku zarobił ponad milion dolarów, w następnym prawie dwa i pół, dziś – osiemnaście milionów. Córka Agata jest już doktorem psychologii i pomaga mu w interesach, konkretnie zajmuje się nieruchomościami. – Ostatnio kupiła kamienicę przy ulicy Floriańskiej w Krakowie – mówi z dumą tata. Syn Marcin, który urodził się już w Australii, studiuje na politechnice. Wes Walczuk zwolnił tempo. Już się w życiu napracował. Podróżuje teraz z żoną po świecie. Luksusowe hotele, dobre restauracje, kasyna… Trzeba umieć korzystać z ciężko zarobinych pieniędzy.

Ewa Rygielska, żona Janusza, pochodzi z Gdyni. Wspominamy, jak dobrze było w PRL. Jej ojciec był marynarzem i w 1950 roku został w Szwecji. Matkę z trojgiem  małych dzieci wyrzucono za karę z mieszkania. Zajęła na dziko jakiś strych. Gdy Ewa wyszła za mąż za Janusza, który mieszkał w Warszawie, nie chciano jej zameldować w stolicy. Gdy Janusz razem z Witoldem Michałowskim napisali książkę „Spór o Bieszczady”, w ktorej znalazła się krytyka planu zagospodarowania tej części Polski, I sekretarz PZPR w Krośnie tak się zirytował, że wstrzymano rozpowszechnianie części nakładu.

W kraju robiło się coraz bardziej duszno, a im stale odmawiano paszportów, Janusz nie mógł wyjechać nawet do Bułgarii na konferencję dotyczącą ochrony przyrody. Wreszcie w 1982 roku otrzymali paszporty z prawem jednokrotnego przekroczenia granicy. Musieli jednak oddać mieszkanie. Zostali z kilkoma walizkami. Gdy 7 listopada wyjeżdżali, na Okęciu było zimno, gdy przylecieli do Brisbane temperatura dochodziła do 40 stopni Celsjusza. Janusz przewędrował już tam i z powrotem wszystkie góry Australii i Nowej Zelandii. Wspiął się na najwyższa górę na Borneo. Czasem rozważa, czy nie przenieść się na Tasmanię, bo tam jeszcze są prawdziwie dzikie góry. Ale cały czas tęskni za Bieszczadami.

^^^

Ufff…Tak oto hartowały się elity Polonii Australijskiej CDN.

Pin on Favorite Places and Spaces
MISIE COALA WIEDZĄ JAK ŻYĆ NA ANTYPODACH – RAZEM = PRZYJEMNIEJ I BEZPIECZNIEJ

Powyżej: (w Commonwealth Bank) OSTRYM PIÓRKIEM VITKA SKONIECZNEGO Z SYDNEY,

Opracował i dla naszepismo.pl przekazał Jarek Micewsk (NZ) były Sydneyczyk.

Tytuł, ilustracje i opisy zdjęć dodał admin np.pl

#########################################################

Śledź i polub nas:
31 komentarzy

Dodaj Komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *